Jan Jakub Kolski nasiąkał kinem od małego. Jako artysta - tak jak jego bohaterowie - był skazany na odmienność. Nie interesowało go robienie filmów takich jak wszyscy ani powoływanie postaci, które możemy spotkać gdzie indziej.
TWÓRCA (NIE)POLSKI
Jego filmowe światy wykraczają daleko poza to, do czego przyzwyczaiły nas dokonania filmowców znad Wisły. - Jestem Polakiem beznadziejnie uwarunkowanym Polską, jej mitologią, jej siłą i rozlicznymi słabościami. Ale moje kino nie rymuje się z niczym, co się w Polskim kinie robiło i robi. Jestem gdzieś zupełnie z boku; nie uważam się za inżyniera dusz ani nikogo ważnego. Proszę nie traktować mnie zbyt poważnie - zapewnia reżyser.
W swojej twórczości pozwala zaistnieć odmieńcom, cudakom, tym, którzy nie znajdują zainteresowania w oku kamery innych filmowców. Od początku kariery, czyli od spektakularnego debiutu, jakim był „Pogrzeb kartofla” (1990), w którym starszy rymarz powracał z obozu koncentracyjnego do rodzinnej wsi, by zemścić się na tych, którzy przyczynili się do śmierci jego dziecka, łączy brutalny realizm z magią. Powołuje do istnienia światy z pogranicza snu i jawy, a nieprzychylnej bohaterom rzeczywistości każe ni stąd, ni zowąd wyciągnąć do nich rękę. Postaci w jego filmach funkcjonują według oderwanych od tego, co znamy, rytuałów i zwyczajów. Są zindywidualizowani, charakterni i osobni.
Najlepiej widać to w „Jańcio Wodniku” (1993), jednym z najgłośniejszych filmów reżysera, od którego tytułu wzięło się zresztą określenie jego filmowych światów jako Janciolandów. Główny bohater wyposażony jest w cudowną moc uzdrawiania, w którą - jak jeszcze wtedy wierzył sam reżyser - wyposażone jest także kino. - Do czwartego filmu, czyli do „Jańcia Wodnika”, miałem inaczej; z filmu wracało zadowolenie, ludzie byli życzliwsi, krytycy nie lansowali się na masakrowaniu znanych reżyserów. Ta robota mnie cieszyła i naddatek radości trafiał do najbliższych, do domu. A potem coś się zepsuło i dzisiaj nie wiem już co - mówił Kolski w 2016 roku, tuż przed premierą jego filmu „Las, 4 czwarta” (2016). Filmu bolesnego, trudnego, pełnego bólu, który reżyser nakręcił po stracie córki Zuzanny w wypadku samochodowym. Córka też lgnęła do filmu. Skończyła londyński Westminster University, wydział sztuk wizualnych i fotografii. Robiła świetne zdjęcia i filmy. Nadzwyczajne. Dyplom ukończenia studiów przyszedł pocztą w tydzień po jej tragicznej śmierci.
NAZNACZENI PRZEZ KINO
Rodzina Kolskich jest przez kino naznaczona. W branży pracowała siostra reżysera („Ponosiła koszt, angażując się emocjonalnie w kolejne filmy, uczestnicząc w nich nie tylko na poziomie rąk, taśmy, klejenia, cięcia. To ją wyczerpywało i ostatecznie doprowadziło do tego, że któregoś dnia, próbując uczyć się montażu komputerowego, wyszła z lekcji, usiadła na krześle i zmarła. Film ją uwiódł śmiertelnie”), ich ojciec, który z wojska trafił do wytwórni we Wrocławiu i dziadek, który przy Piotrkowskiej 15 w Łodzi miał swoje kino, gdzie wyświetlał filmy Paramoutu i MGM, których był w Polsce przedstawicielem.
Nic dziwnego, że pociąg do kamery mają także jego bohaterowie. Nie rozstaje się z nią tytułowa bohaterka „Afonii i pszczół” (2009), którą zagrała ówczesna żona twórcy, Grażyna Błęcka-Kolska (razem pracowali aż przy 16 filmach!). Także w „Pornografii” (2003) jednym z bohaterów jest reżyser, który dzieli się z widzem swoimi spostrzeżeniami na temat filmu i jego roli. Kino pojawia się nawet w tytule „Historii kina w Popielawach” (1998).
Nazwa miejscowości odnosi się do rzeczywistej wsi, do której Kolski trafił jako jedenastolatek. Stamtąd pochodzili jego dziadkowie. Wszystko tam było dla niego nowe, inne, ciekawe i magiczne. Wszystko chłonął, a czteroletni pobyt odcisnął na nim piętno, które trąci do dziś w jego twórczości. W tym kontekście bohater „Historii…”, nastoletni Staszek jawi się jako swoiste alter ego twórcy - oglądamy ekranizację jego pamiętnika z pobytu u dziadków za miastem. Zapełniają go radości, odkrycia i spostrzeżenia, ale jest też wątek śledczy - dotyczy jednego ze sławnych pobliskich rodów, wyniszczonych przez historię.
HISTORIA VS. HISTORIA
Splot wielkiej historii z prywatną, przenikanie się świata mikro i makro, zderzanie się wielkich wydarzeń politycznych z zupełnie prywatnymi tragediami to także stały element twórczości reżysera, który najsilniej wybrzmiewa w „Daleko od okna” (2000) według opowiadania Hanny Krall. Bohaterami jest bezpłodne małżeństwo, które dostaje szansę posiadania dziecka, gdy w jego domu ukrywa się ciężarna Żydówka. Podobnie w „Pornografii”, brawurowej adaptacji Gombrowicza, w której w opętanej wojną Polsce reżyser Fryderyk i pisarz Witold próbują wyswatać szesnastolatkę z chłopskim synem. Zaś w „Wenecji” (2010) wybuch wojny krzyżuje jedenastoletniemu Markowi wyjazd do tytułowego miasta.
W tych filmach niesprawiedliwość fatum, chichot historii i ironia losu rzadko dostarczają bohaterom powodów do śmiechu. Najczęściej oglądamy ich łzy, rozczarowania, kompromisy i rezygnację. Jednym z najbardziej spektakularnych wyjątków jest jednak „Jasminum” (2006), którego akcja dzieje się za murami klasztoru, gdzie każdy może mieć swój własny zapach. To najbardziej sensualny, kolorowy, optymistyczny, lekki i podnoszący na duchy film Kolskiego, a przy tym jednak cały czas kontynuujący jego twórczą metodą. Tu też reżyser z pomocą kina rozlicza się z widzem i z samym sobą. Świetnie wybrzmiewają zwłaszcza jego fascynacje książką „Pachnidło” Patricka Süskinda, które - nomen omen - mieszają się z alchemią, poezją, cudami i wielkim uporem brata Zdrówko w niezapomnianej kreacji Janusza Gajosa.
Upór to także punkt wyjścia ostatniego filmu reżysera „Ułaskawienie” (2018). Twórca wychodzi od historii babki, która straciła syna na wojnie, wiele kilometrów od domu. Mimo odległości postawiła sobie za punkt honoru złożyć zwłoki na rodzinnym cmentarzu. W filmowej rzeczywistości panuje mrok, bohaterowie leją łzy, a dookoła dzieją się rzeczy straszne. A jednak w tym okrutnym świecie nie umarły jeszcze szlachetne idee. To one sprawiają, że mrok przecina promyk słońca. Wystarczy, żeby nie stracić nadziei.
Artur Zaborski